Z kuluarów sądowych
Pojęcie sprawiedliwości oznacza nie tylko wymiar kary, lecz jest pojęciem daleko szerszem: jest to pewien stan, który wrodzony czy nabyty, jest udziałem całego społeczeństwa. Ten pewien rozdźwięk istniejący między wymiarem sprawiedliwości a poczuciem sprawiedliwości w społeczeństwie wynika mem zdaniem z ogólnych zasad, jakiemi kieruje się sądownictwo doby dzisiejszej.
Głos Sądownictwa,1932, R. 4, nr 1
Jeżeli się zupełnie objektywnie analizuje wymiar sprawiedliwości, oraz wsłuchuje uważnie w tętno życia społecznego, to musi się dojść do przekonania, że społeczeństwo odnosi się do naszych sądów z pełnem zaufaniem, a nawet pewną domieszką dumy, że jest w posiadaniu sądów tak bezstronnych. Jednakże jednocześnie nurtuje ogół pewien żal i jakby rozgoryczenie. Rozgoryczenie to jest wynikiem procesu myślowego: dlaczego obok wszystkich jasnych stron jest pewien cień, który psuje jednolitość obrazu.
Pojęcie sprawiedliwości oznacza nie tylko wymiar kary, lecz jest pojęciem daleko szerszem: jest to pewien stan, który wrodzony czy nabyty, jest udziałem całego społeczeństwa. Ten pewien rozdźwięk istniejący między wymiarem sprawiedliwości a poczuciem sprawiedliwości w społeczeństwie wynika mem zdaniem z ogólnych zasad, jakiemi kieruje się sądownictwo doby dzisiejszej.
Główną zasadą sądów jest analiza nie tyle czynu przestępczego i jego skutków dla otoczenia, ile badanie osoby przestępcy, jego, powiedzmy jaźni wewnętrznej. Dzisiaj przy wymiarze kary osoba przestępcy góruje nad osobą poszkodowanego. Jest to zgodne z wymogami kryminologji i socjologji, i dlatego osoba sprawcy, warunki w jakich dokonał przestępstwa, jego pobudki wewnętrzne - wszystko to musi dla sądu być przedmiotem poważnych i sumiennych dociekań. Jednakże ta niezbędna analiza nie powinna zasłaniać sobą samego czynu i jego skutków.
Jeżeli sprawiedliwość wyobrażamy sobie jako Temidę, to pamiętać musimy, że Temis dzierży w ręku wagę z dwiema szalami: na jednej jest osoba sprawcy - na drugiej jego czyn. Jeśli, powiedzmy dla, przykładu, sądzimy sprawcę kradzieży portfelu z pieniędzmi, to z całą pewnością możemy powiedzieć, że będziemy omawiać ciężkie warunki materjalne, w jakich był sprawca, bezrobocie, ogólny kryzys ekonomiczny, a ani jednej chwili nie poświęcimy ustaleniu, czy ta skradziona zawartość portfelu nie była czasem jedynym dorobkiem poszkodowanego, czy brak tych pieniędzy nie pociągnął za sobą jakich tragedij rodzinnych, może wyrzucenia ze służby, jeśli pieniądze były tylko powierzone poszkodowanemu, może samobójstwa (i to się zdarza).
Wnikając w ogólne warunki życia zabójcy i badając jego stan rodzinny, litujemy się nad losem jego żony, czy dzieci i staramy się w imię tego złagodzić do minimum okres czasu, na jaki ma być on odsunięty od tej rodziny, - a natomiast mało, zbyt mało czasu poświęcamy analizie najstraszniejszej krzywdy, jaka się stała rodzinie ofiary. Czasem tę równowagę przywróci udział powoda cywilnego, lecz rzadko bierze on udział w procesie i zasadniczo walczy on jedynie o stronę materjalną. Rzecznik oskarżenia publicznego ex offitio mało się tem zajmuje, bo jego zadanie na czem innem polega.
A społeczeństwo patrzy, słucha i dziwi się, że tyle energji poświęcono dobru i interesom jednej strony, a tak mało drugiej. I społeczeństwo staje w poczuciu pewnego odosobnienia i rozgoryczenia: los sprawcy jest przed sądem zabezpieczony, poczucie zaś krzywdy jednostek poszkodowanych nie znalazło zrozumienia. Więc gdzie gwarancja bezpieczeństwa, gdzie poczucie pewnego oparcia na wypadek ewentualnej krzywdy? Stąd niepokój i żal do wymiaru sprawiedliwości.
Że sądy mają swe oko i ucho skierowane bardziej w stronę oskarżonego, niż oskarżyciela przekonać się można i z codziennej praktyki sądowej. Niejednokrotnie interesy oskarżonego czy oskarżonych reprezentuje szereg obrońców; ich pledoyer trwa nieraz parę godzin i cały ten czas sąd z uwagą i skupieniem słucha wywodów obrończych. Niech jednak prokurator zechce nie poprzestać na stereotypowem "popieram oskarżenie" czy "wnoszę o zatwierdzenie wyroku I instancji" - na twarzach sędziów maluje się (może nie dla wszystkich widoczny) lekki grymas zniecierpliwienia.
Również, gdy porównamy ilość apelacyj i kasacyj składanych przez obrońców a prokuraturę, stosunek okaże się niewspółmierny, a jednak zapowiedź apelacji czy kasacji przez oskarżyciela publicznego wywołuje na obliczu sędziów zmarszczkę niezadowolenia, nieomal pretensję osobistą. W Sądzie Najwyższym, ilość kasacyj prokuratorskich stanowi może ułamek procentu, a jednak nieraz się spotykałem z interpelacją, oczywiście prywatno - towarzyską ze strony sędziów, czemu tak wiele zakładamy skarg kasacyjnych. Pisząc o tem - nie pragnę żadnych zmian zasadniczych, chodzi mi jedynie o zasadę - "audiatur et altera pars!"(red.: należy wysłuchać drugiej strony)
Walcząc o sprawiedliwość, nie chcę sam zasłużyć na zarzut niesprawiedliwości; dlatego odrazu wyjaśnić muszę, że jeśli mówiłem o pewnem niecierpliwieniu się sędziów względem zbyt wymownych czy zbyt odwołujących się prokuratorów, to rozumiem doskonale, z czego ono wynika. Jest to jakby cicha i niedomówiona skarga "et tu Brutus contra me". Kto jak kto, ale sądownik - prokurator powinien najlepiej się orjentować, że warunki pracy sędziów są zbyt ciężkie, że niejednokrotnie dwunasto i czter-nastogodzinne (z półgodzinną przerwą śniadaniową) sądzenie spraw jest ponad ludzką wytrzymałość, i że dlatego przynajmniej kolega - prokurator nie powinien przedłużać czasu sesji sądowej i nie zmuszać przemęczonych sędziów do pisania motywów wyroku. Zapewne, ale z jednej strony uderzenie to spada rekoszetem i na samego winowajcę (musi pisać wywody apelacji, czy kasacji), - a z drugiej strony jest to tylko kropla w morzu ogólnego przemęczenia. O tem przepracowaniu mówiliśmy i pisali już tyle, że nasze głosy są powszechnie znane, za to uderzyło mię poruszenie tego tematu przez któregoś z korespondentów prowincjonalnych.
Dając sprawozdanie z posiedzenia sądowego w jednym z prowincjonalnych sądów, sprawozdawca przytacza sentencje wyroków w sprawach o przekroczenie godzin pracy i w rezultacie zapytuje nie bez ironji, kiedy inspektorzy pracy wniosą do sądów skargi na te same sądy o nieprzestrzeganie tych przepisowych godzin. Jest to paradoks, ale jakże prawdziwy, jak boleśnie życiowy. A jednocześnie na porządku obecnej sesji ciał ustawodawczych jest m. in. projekt ustawy w sprawie ratyfikacji międzynarodowej konwencji o czasie pracy w biurowości, przyjęty na 14 sesji międzynarodowej organizacji pracy w Genewie. Art. 2 konwencji ustala, czas pracy nie będzie mógł przekraczać 48 godzin i 8 g. na dzień z zastrzeżeniem, że tygodniowy czas pracy będzie mógł być rozłożony w ten sposób, aby nie przekraczał dziennie 10 godzin. Polska ustawa o czasie pracy w przemyśle i handlu z dn. 18 grudnia 1919 r. przewiduje 8-godzinny dzień pracy i 46 godz. pracy na tydzień, przyczem na mocy prawa zwyczajowego stosuje się dla pracowników umysłowych 7-godzinny dzień pracy. Zasady te dotyczą biurowości, oraz pracy w przemyśle i handlu, nie zaś w sądownictwie. Jest więc nadzieja, że inspektorzy pracy może nie pociągną sądowników wobec braku ustawy - do odpowiedzialności sądowej. Cieszmy się zatem...
Gdybyśmy mieli odpowiednie przyrządy do badania produkcyjności pracy sędziowskiej w pierwszych 6 - 7 godzinach sądzenia spraw i porównali ją z pracą w godzinach następnych, wówczas napewno przerazilibyśmy się, jak stosunkowo niewielki rezultat osiągnięto w tych późniejszych godzinach. To, co osądzić można w ciągu powiedzmy dwu pierwszych godzin, na to nad wieczorem poświęcić trzeba godzin cztery - pięć. Ale nic się nie zmieni, dopóki reforma życia sądowego nie sięgnie głęboko, poczynając od powiększenia liczby sędziów. Lecz na to się nie zanosi i na tem właśnie polega istota tragedji zawodu sędziowskiego.
Jeśli mówiłem o przepracowaniu, to siłą kontrastu nasuwa się myśl o urlopie - tak niedawno ukończonym, a tak szybko zapominanym w nawale prac i zajęć. Urlop ten, jak corocznie, dawał możność wypoczynku w okresie między 15 czerwca a 15 września. Kto otrzymał urlop w pierwszej połowie tego okresu - mógł się napawać piękną pogodą i zaczerpnąć zdrowia w życiodajnych promieniach słońca. Druga część urlopu natomiast tonęła w beznadziejnym deszczu i chłodzie. Stąd nierówność wypoczynku. I znów refleksja: kiedy wprowadzone zostaną ferje sądowe, umożliwiające wszystkim korzystanie z urlopu w lipcu i sierpniu, t. j. w najpiękniejszym okresie roku. Tyle reform się wprowadza, niech i ta reforma zostanie nareszcie urzeczywistniona. A teraz właśnie byłby czas najlepszy do opracowania tego zagadnienia pod względem technicznym.
Jako asocjacja pojęcia wakacji, nasuwa mi się wspomnienie rybołówstwa, któremu się trochę poświęcałem, głównie zaś, i to najważniejsze, - przyglądałem się jak chłopi w Łomżyńskiem niszczą ryby wapnem niegaszonem. Posiadamy doskonałą ustawę łowiecką, dzięki której w ostatnich dwu latach wzmógł się znakomicie stan zwierzyny, zdobądźmy się więc i na ustawę o ochronie ryb i raków. Posiadamy możliwość ogromnego ich rozwoju i hodowli, mamy rzeki, stawy i jeziora olbrzymie, powinniśmy nie tylko zaopatrywać rynki własne, lecz i eksportować zagranicę, a tymczasem zalewani jesteśmy śniętemi sandaczami z Rosji, a innemi rybami z Niemiec. W okresie ostatnich lat 20 - 30 stan zarybienia i zaraczenia - sit venia verbo - zmniejszył się u nas w sposób b. znaczny. Wpływa na to brak zakazów jednolitych łowienia ryb w okresie tarcia i nieprzestrzeganie zakazów tępienia masowego ryb przez rzucanie bomb lub flaszek z niegaszonem wapnem do wody. Raki sprzedawane w naszych miastach - niewyłączając stolicy - są tak niewielkie, że nadawać się mogą jedynie na zupę, nigdy zaś, jako danie. Istnieją przepisy lokalne, normujące długość raków, nadających się do łapania (powyżej 10 cm.), lecz przepisy te jako lokalne i nie ujęte ogólną ustawą nie są znane nie tylko zainteresowanym, lecz nawet i policji. Jeśli chodzi o ryby, to bodaj, że istnieją ustawy regulujące połów sandaczy, pstrągów i jazi, - lecz wszystko to są paljatywy. Wydanie ustawy o ochronie ryb i raków uważam za konieczność i to nader pilną, bo każdy rok zwłoki powoduje straty niezastąpione. Znam szereg rzek i jezior, dawniej bardzo rybnych, dziś zaś przedstawiających wartość Morza Martwego. Nawet słynne jeziora Augustowskie są już tylko wspomnieniem dawnej tradycji bogactwa sielaw.
Poruszona dorywczo inicjatywa moja ma na celu wywołanie oddźwięku, a co za tem idzie projektu ustawy. Zapewne, nie jest to zagadnienie dotyczące specjalnie sądownictwa, lecz właśnie wśród sądowników, zwłaszcza na prowincji, znajdziemy wielu, którzy mogliby tym sprawom poświęcić artykuły, wyczerpująco ujmujące to zagadnienie.
A z drugiej strony, iluż sądowników uważa wędkarstwo, czy rybołówstwo wogóle za ulubiony sport, na poświęcenie się któremu stan ich funduszów jeszcze zezwala. Więc choćby w imię tego sportu, w dążeniu ku jego podtrzymaniu apeluję do kolegów z prowincji, aby zechcieli sprawie tej poświęcić choć parę swych cennych uwag.
W jednym z numerów "Kurjera Warszawskiego." zamieszczony został niedawno artykuł p.t. "Nie straszcie dzieci policjantem!". Autor artykułu, J. Misiewicz, oficer policji państwowej, doskonale ujmuje kwestję początkowego samorzutnego, stosunku dziecka do policjanta, spaczonego następnie z winy nierozsądnych rodziców, lekkomyślnie straszących dziecko za byle przewinienie - że przyjdzie policjant i zabierze je do kozy. Początkowo "w oczach dziecka taki pan w granatowym mundurze, pięknie ozdobionym srebrnemi obszywkami, z rewolwerem u boku, z gwizdkiem, w który dąć może, kiedy mu się spodoba, obdarowany misją czuwania nad porządkiem - taki pan jest dla dziecka szczytem uosobienia władzy". A Potem - skarykaturowany pogląd na rolę policjanta mści się na samych rodzicach, którzy odtąd nie mogą liczyć, aby ich dziecko, zrażone do policjanta uciekło się pod jego opiekę, kiedy znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Autor przytacza szereg przykładów niemal rodzicielskiej opieki, jaką roztaczają funkcjonarjusze policji nad dziećmi samopas puszczonemi na ulicę, lub zabłąkanemi. Wdzięczność się należy autorowi artykułu za wypowiedzenie się imieniem całego korpusu policyjnego w sprawie ustosunkowania się policji do dziecka. Z drugiej jednak strony zagadnienie to ma szersze znaczenie, czego autor nie ujął. Wychowując dziecko w uczuciu pewnego zaufania i respektu do granatowego munduru - kształcimy jednocześnie materjał na przyszłego obywatela, który w policjancie musi widzieć nie tylko swego obrońcę, ale jednocześnie i przedstawiciela władzy, którego trzeba umieć słuchać i zarządzeniom jego się podporządkować. Taki tylko stosunek bowiem może stanowić o praworządności państwa. My wszyscy, którzyśmy wychowywali się we wrogim stosunku do władz nam obcych i zaborczych wiemy, jakie znaczenie ma prawidłowo od samego początku unormowany wzajemny stosunek społeczeństwa do władzy. Oczywiście stokroć większe będzie to miało znaczenie jeśli potrafimy odpowiednio ukształtować ten stosunek w szerokich masach. A na to, aby umieć wpływać na masy należy rozpocząć od samych siebie i swej progenitury.
Skoro mówię o władzy, to chcę zwrócić uwagę na istnienie pewnego przedmiotu, który wprowadza do urzędów czynnik anarchji i jest zaprzeczeniem pojęcia subordynacji i porządku. Tym złośliwym przedmiotem jest zwykle aparat telefoniczny, stojący na naszych biurkach. Na pierwsze wrażenie wydawać się może, że stworzony on został i ustawiony ku naszej wygodzie. Wręcz przeciwnie.
Bo oto np. w godzinach przyjęć, gdy cały szereg interesantów oczekuje cierpliwie na swoją kolej, wiedzą,. że każdy będzie przyjęty wtedy, gdy poprzedni interesant załatwi swą sprawę - nie możemy sobie wyobrazić, aby ktoś poza kolejką wszedł do naszego gabinetu, bo przedewszystkiem naraziłby się na ostry i bezwzględny protest pozostałych osób, dłużej czekających i pierwiej zameldowanych. I oto - w czasie naszej konferencji, w momencie, gdy cała nasza uwaga zaabsorbowana jest ujęciem i rozwiązaniem danego dylematu - odzywa się telefon. Ktoś, komu się nie chce pofatygować przyjść do nas, a tem bardziej czekać w kolejce - naj spokojniej odwołuje się do nas drogą telefoniczną.
I co najbardziej jest charakterystyczne - ten kto telefonuje - najczęściej nie ma żadnej kwestji nagłej, ot, woli poza kolejką, a więc wbrew interesom osób czekających załatwić swoje kwestje tą drogą, najłatwiejszą i najprędszą, a nadto zwykle nie jest to prośba o wyznaczenie dnia, czy godziny na konferencję, lecz jest to odbycie samej konferencji. Nikt się nie krępuje, że tym telefonem przerywa jakąś rozmowę, że nieraz udzielanie odpowiedzi może być utrudnione obecnością innych osób, znajdujących się w naszym gabinecie, - wszelkie te względy idą na bok. Ile razy, sami znajdowaliśmy się w roli tych interesantów, czy podwładnych, omawiających ze swą władzą ważne kwestje, w najważniejszym momencie - trach - telefon - a my z połową rozpoczętego zdania czekamy pół godziny na ukończenie rozmowy telefonicznej z tym, ktoby nigdy nie ośmielił się, choćby ze względów kurtuazji, wejść do gabinetu, w którym odbywa się nasza narada - w czasie tej narady.
Ale takie "wtargnięcie" drogą telefoniczną każdy uważa za rzecz naturalną. Nie mówię o telefonach osób znajomych, czy rodziny. Ci, albo wiedzą, w których godzinach telefon nie przeszkodzi w pracy, albo pogodzą się chętnie z naszą odpowiedzią "proszę zadzwonić potem - obecnie jestem zajęty".
Ale sprobujmy nie załatwić petenta telefonicznego. Okrzyczy nas i obmówi. Musimy zatem wprowadzić zasadę, że załatwianie spraw przez interesantów drogą telefoniczną musi być ograniczone do minimum i nie może być w żadnym wypadku połączone z krzywdą innych interesantów, a przedewszystkiem z krzywdą i stratą czasu współpracowników, czekających na załatwienie swych spraw urzędowych. Gdy ta zasada zapanuje powszechnie, wtedy dopiero aparat telefoniczny stanie się sprzętem wygodnym. praktycznym i .., służbowo podporządkowanym.
M.Wóycicki
Od Redakcji: pisownia oryginalna